Czeski Raj

Dzień 1 - 6.09.2006 - środa

TRASA - LEGNICA, Kościelec, Warmątowice, Przybyłowice, Jawor, Zębowice, Wiadrów, Kwietniki, Pogwizdów, Lipa, Mysłów, Kaczorów, Marciszów, Kamienna Góra, Lubawka, BUKÓWKA
POGODA - pochmurno, bezwietrznie, momentami mżawka, przelotny deszcz, dość chłodno, 15 st. C ale w sam raz warunki na naszą długą jazdę
Zbiórka 8.00 wszyscy uczestnicy wyprawy Heniek, Janusz i Tomek (wg. wieku) pojawiają sie punktualnie. Krótkie przywitanie i odjazd. Jedziemy znaną rowerzystom drogą wylotową z Legnicy na południe; ul. Nowodworska, wiadukt nad autostradą, Kościelec, Warmątowice i tutaj miłe zaskoczenie. Heniek prowadzi nas nową drogą wyremontowaną (a właściwie wybudowaną) z funduszy unijnich Przybyłowice - Słup. Gładka wstążka czarnego asfaltu - miód na du.. rowerzysty, co docenimy niebawem na kamienistych bezdrożach "znacenych cyklotras" Czeskiego Raju. Omijamy w ten sposób uciążliwy polny odcinek drogi z Warmątowic do Słupa. Dalej już według znanego z poprzednich wypraw scenariusza; Jawor, Zębowice, Wiadrów, Kwietniki, Pogwizdów, Lipa, Mysłów. Kawałek w dół drogą krajową nr 3 i w Kaczorowie robimy dłuższy odpoczynek posilając się w karczmie pierogami. Potem stromy krótki podjazd, a następnie przyjemnie i długo w dół do Marciszowa. Tam zjeżdżamy na ścieżkę rowerową wzdłuż Bobru oznaczoną symbolem zielonym ER-6. Będzie nas ona prowadzić brzegami malowniczo wijącego się Bobru, poprzez Kamienną Górę prawie do samej Lubawki. Nocleg w odległej o 2 km Bukówce (Agroturystyka "Natalia", Bukówka 56 - polecamy), ale wcześniej jeszcze oglądanie małej zapory na Bobrze i wielkiego meczu piłkarskiego Polska - Serbia. Zapału i herbowej gorzkiej starcza nam zaledwie na pierwszą połowę (i dobrze, bo w drugiej tamci wyrównali...). Dzisiaj 100 km.

 

Dzień 2 - 7.09.2006 - czwartek

TRASA - BUKÓWKA, Lubawka, Trutnow, - rower
Trutnov - Kuncice - pociąg
Kuncice - Martinice - autobus
Martinice - Stara Paka - pociąg
Stara Paka - JINOLICE - rower
POGODA - pochmurno i od czasu do czasu słonecznie, wiaterek słaby, bez opadów, ciepło, 19 st. C
Skoro świt o 9-ej wyruszamy na podbój Czech. Krótki postój na zakupy w Lubawce, parę zdjęć i jazda w stronę granicy. Sprawna odprawa (do przekroczenia granicy wystarczają dowody osobiste) i rozpoczynamy forsowanie pierwszych pagórków. Jazda idzie ciężko, bo bagaże trochę ważą, a ponadto ciągle się łudzimy, że droga zacznie być płaska. Jak się za chwilę okaże ciągłe zjazdy i podjazdy to będzie nasz chleb powszedni. Bez problemów dojeżdżamy do Trutnowa. Tam najważniejsza sprawa - zakup map. Heniek, nasz przewodnik, ostatecznie wybiera dwie mapy turystyczne z zaznaczonymi ścieżkami rowerowymi. Potem rzut oka na schludny ryneczek z charakterystycznymi dla tego regionu pomnikami figur świętych, zasilenie portfela koronami pobranymi z bankomatu i jazda w stronę dworca kolejowego. Postanowiliśmy bowiem część trasy przejechać pociągiem aby dostać się w bezpośredni rejon Czeskiego Raju omijając bardzo ruchliwą drogę w kierunku Pragi oraz uciążliwe objazdy licznych "kopców". Za bilety na pociąg na odcinku Trutnov - Nova Paka zapłaciliśmy w przeliczeniu 6,- zł na osobę i dodatkowo za rowery po 3,- zeta, co jak na przejazd 50 km uznaliśmy za cenę wysoce atrakcyjną. Nasz pociąg składał się z dwóch niewielkich wagonów napędzanych silnikiem spalinowym, bo trasy w tamtym rejonie jak zauważyliśmy nie są zelektryfikowane. Taki odpowiednik szynobusu. Przejeżdżając kolejne miejscowości sądziliśmy, że podróż będzie przebiegać spokojnie, wręcz monotonnie do samego końca. Jednak w Kuncice zaskoczenie - przesiadka do środka komunikacji zastępczej czyli do autobusu. Rowery bez sakw wylądowały w lukach bagażowych za wyjątkiem roweru Tomka, który się nie zmieścił więc jechał razem z pasażerami i nikt, a przede wszystkim kierowca, nie robił z tego powodu żadnego problemu. My natomiast objuczeni sakwami usadowiliśmy się na końcu autobusu pilnie studiując mapy, czy aby któraś z pośrednich stacji nie będzie bardziej odpowiednia do wysiadki niż docelowa. Ostatecznie po jeszcze jednej przesiadce z autobusu do drugiego pociągu zdecydowaliśmy się wysiąść w miejscowości Stara Paka i wznowić wędrówkę na rowerze. W tym miejscu należą się słowa pochwały dla czeskich kolei właściwie dla obsługi pociągów i autobusu, która to obsługa nie dała nam się dotknąć do rowerów przy załadunku i rozładunku. Było to tyle miłe co zaskakujące. Kolejne przejechane miejscowości to Roskopov, Usti, Lomnice Nad Popelkou, Kosov. Była godzina 17-ta, kiedy zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem i ostatecznie wylądowaliśmy na autokempingu w Jinolicach, w chatkach nad jeziorem. Na jedną noc, bo następnego dnia było już wszystko zarezerwowane. Być może dla zlotu około setki motocyklistów, których spotkaliśmy 2 dni później na zamku Trosky? Dziś na rowerze 50 km w ratach i 50 km pociągiem i autobusem.
 


 

Dzień 3 - 8.09.2006 - piątek


TRASA - JINOLICE, Mladejov, Sobotka, Libosovice, Kost, SOBOTKA
POGODA - pochmurno, słaby wiatr, deszcz wisi w powietrzu, znowu chłodniej, 17 st. C
Dzisiaj plan był prosty i chytry zarazem; jedziemy w centralny rejon Czeskiego Raju, z samego rana zaklepujemy nocleg, zostawiamy bagaże i wolni jak ptaki zaczynamy zwiedzanie. Okazało się, że plan był dobry, tylko Czesi nic o nim nie wiedzieli. Przejechaliśmy w większości na zjazdach trasę do Mladejova podziwiając po drodze wspaniałą panoramę z ruinami zamku Trosky w oddali (Trosky po czesku oznacza właśnie ruiny). W Mladejowie pierwsze podejście do noclegu w motelu - nieudane. Ale ponoć nie mamy się co przejmować, w Sobotce i w okolicach noclegów dostatek, tak nas zapewnił recepcjonista z autokempingu w Jinolicach, mówiący o dziwo dość składnie po angielsku (może nie "o dziwo" bo był młody). Dojeżdżamy do Sobotki po pokonaniu kilku podjazdów i zjazdów, objedzeni śliwkami zerwanymi z przydrożnych drzew i dziarsko przystępujemy do "chledania ubytovani" czyli do szukania noclegów. "chledamy" zamiast szukać, bo to po czesku brzmi bardzo niecenzuralnie, a my przecież jesteśmy grzeczni i kulturalni. Sobotka - objeżdżamy całe miasteczko i okazuje się, że wszystkie miejsca zajęte. Zaklepujemy tylko telefonicznie wstępną rezerwację noclegu w bazie sportowej przy stadionie miejskim, ale ostatecznie będziemy coś wiedzieć o 17-ej. W tej sytuacji jedziemy dalej z zamiarem zwiedzenia zamku Kost. Po drodze nie marnujemy żadnej szansy na zdobycie noclegu. Heniek rozpoznaje obiekt basenu miejskiego z chatkami (nikogo nie ma), potem zjeżdżamy z drogi 2 km do miejscowości Libosovice kierując się informacją o "ubytovani". Ale tak jak w Sobotce "všechno obsaženo", czy jakoś tak. Niesamowite, w piątek przed południem wszystkie miejsca zajęte. Nie lubią nas Ci Czesi, czy co? Na wszelki wypadek upewniamy się o wolnych miejscach w hotelu za "akceptowalną" w tej trudnej sytuacji cenę i bardziej uspokojeni (a może zrezygnowani) jedziemy skrótem przez pola do miejscowości Kost. Tam na dziedzińcu zamku spotykamy grupę sympatycznych rowerzystów z Czech, którzy rodzinnie jeżdżą na rowerach. Rozmawiamy, pytają nas o drogę, służymy im fachową radą podpartą zakupioną w Trutnovie mapą. Spotkamy ich jeszcze na szlaku... Zamek okazuje się być dość okazały, ale na zwiedzanie z przewodnikiem 2 x 50 min + 2 x 90,- KCs nikt z nas jakoś nie ma ochoty. Później po powrocie dowiedziałem się, że zwiedzanie było warte i tego czasu i tych pieniędzy. Obiecuję sobie to następnym razem. Za to nie brakuje nam chęci, czasu i apetytu żeby w hotelowej restauracji zmłócić obfity posiłek ("smažený sýr", "bramborové hranolky" i sałatka "szopska") poprawiony wspaniałym czeskim pienistym i zimnym piwem. Po krótkim odpoczynku ociężali podprowadzamy rowery pod pierwsze strome wzniesienie. Potem z górki, znowu pod górkę... ale o tym już pisałem. Wracamy przez Vesec do Sobotki, natrafiając po drodze na "Semilitynską Lipę". Parę zdjęć i do przodu. Przy basenie miejskim Heniek nie daje za wygraną, tym razem rozmawia z gospodarzem, dowiaduje się o warunkach i upewnia, że w razie czego możemy tu wieczorem przyjechać i zanocować. Tymczasem gonimy na złamanie karku to znaczy podprowadzamy znowu rowery pod stromiznę do Sobotki, żeby na 17-ą być na stadionie. Po raz drugi przejeżdżamy obok Pałacyku Humprecht, który postanowiłem zwiedzić z powodu sali balowej o wysokości 16 metrów. Na stadionie okazuje się być bardzo fajnie, przyzwoita kwatera w bardzo przystępnej cenie. Nawet przy odrobinie wysiłku, czasu, pomysłowości i poświęcenia jajka można tam ugotować :). Po rozpakowaniu bagażu, kąpieli i przebraniu się w "normalne" ubrania wyruszamy na podbój Sobotki. Zdobywamy dwie knajpy ze wszystkich trzech i postanawiamy wrócić tu jutro, bo nocleg jest dwudniowy. Dzisiaj skromne 30 km.

 


Dzień 4 - 9.09.2006 - sobota

TRASA - SOBOTKA, Mladejov, Ujezd pod Troskami, Troski [RUINY ZAMKU], Hruba Skala [ZAMEK NA HRUBEJ SKALE], Skalne Mesto, Valdstejn [ZAMEK VADSTEJN], Turnov, Kacanovy, Vysker, Libosovice, SOBOTKA
POGODA - piękna, słoneczna, lekko wietrzna, 22 st. C
Najpiękniejszy dzień naszej wyprawy! Wyjeżdżamy rano w stronę Mladejova w pięknym słońcu, nieobciążeni bagażami. Podjazdy idą gładko, humory dopisują. Przejeżdżamy znany nam już Mladejov i kierujemy się do Ujezdu pod Troskami. Na wąskiej asfaltowej drodze robimy sesję zdjęciową, bo stwierdzamy, że mamy mało zdjęć na rowerach. No więc ustawiamy się, zawracamy, jedziemy powolutku i tak w kółko na zmianę. Zdjęcia zrobione, jedziemy dalej. Za chwilę jednak Tomek zatrzymuje się i zawraca, bo wypatrzył nowy ciekawy gatunek śliwek. Czarne, okrągłe, duże prawie jak kasztany, wiszą na długich ogonkach. Pestka podłużna, smakują jak śliwki, ale najprawdopodobniej jest to jakaś krzyżówka z czereśnią. W tym miejscu poświęcę parę zdań owocom. Okazuje się, że w Czeskim Raju wszystkie drogi obsadzone są drzewami owocowymi; czereśniami, wiśniami, jabłoniami, gruszami i śliwami. Trafiliśmy akurat jak śliwki były w pełni dojrzałe i nie mogliśmy przepuścić takiej gratki. Każdego dnia zjadaliśmy z Tomkiem po około 2 kg śliwek różnego rodzaju i smaku (doliczyliśmy się 4 gatunków z królową śliwek - węgierką na czele) przepijając gazowanym czeskim piwem i na "podwójnym gazie" gnaliśmy do przodu zostawiając Henia daleko z tyłu. Heniek w czasie całej wyprawy zjadł tylko 3 śliwki (słownie trzy). Śliwki sobie rosną, dojrzewają i spadają przez nikogo (oprócz nas) nie niepokojone natomiast jabłka są przez Czechów zbierane i odstawiane do skupu. Widzieliśmy wiele ogłoszeń o skupie jabłek oraz osób, które te jabłka zbierały. Znalazłem tylko jedno wytłumaczenie na taką mnogość drzew owocowych przy drogach - jesteśmy w RAJU... Dojeżdżamy do wierzchołka wzniesienia z wiatą przystankową, małym kempingiem w stylu indiańskim oraz tablicą informacyjną dla turystów i postanawiamy pomedytować nad dalszą drogą, bo asfalt prowadzi ostro w dół, a my chcemy pod górę - tacy jesteśmy. Celem naszym są bowiem Trosky. Po rozmowie z Czechem, przestudiowaniu mapy na tablicy, dwóch map własnych i kilku tabliczek opisujących piesze szlaki turystyczne decydujemy się na podjazd właśnie pieszym szlakiem. Droga polna, mocno kamienista, ale za to krótka i ciągle pod górę bez niepotrzebnych zjazdów. Dojeżdżając/dochodząc do parkingu pod zamkiem coraz wyraźniej słyszeliśmy ryk silników motocyklowych, bo właśnie nadjechała grupa kilkudziesięciu motocyklistów na pięknych maszynach, w pięknych strojach i z pięknymi dziewczynami na siodełkach. W ich właśnie towarzystwie zwiedziliśmy zamek, a jedna z dziewczyn dała się na prośbę Henia uwiecznić na zdjęciu. Zamek w zasadzie to wieże i resztki murów obronnych, ale fajnie wygląda i pozwala ogarnąć Czeski Raj z lotu ptaka. Ruiny zamku zwieńczone dwiema charakterystycznymi kwadratowymi wieżami wzniesionymi na skałach są symbolem Czeskiego Raju i widoczne są z bardzo daleka, co pokazują też nasze zdjęcia. Z ruin zamku zjeżdżamy w dół piękną asfaltową drogą (w zasadzie wszystkie drogi są asfaltowe) i pokonujemy kolejne miejscowości w drodze do Turnova. Na rozjeździe Sobotka, Vysker w lewo - Turnov w prawo. Dzięki rewolucyjnej jak zwykle czujności Henia wybieramy drogę na Sobotkę i Vysker, kontynuując zwiedzanie pięknych miejsc. Droga w prawo prowadziła w dół na złamanie karku do głównej trasy dochodzącej do Turnowa (tak wydedukowaliśmy później). Chwila wspinaczki krętym asfaltem w ciemnym potężnym lesie i dojeżdżamy do zamku na Hrubej Skale. Skała jest rzeczywiście "hruba" i potężna, a zamek oblegany przez dziesiątki turystów pieszych, rowerowych i zmotoryzowanych. Słyszymy nawet rodaków, a jednej parze nie możemy się nadziwić; na dziedzińcu zamku przy stoliku restauracyjnym piją "z gwinta" przywiezionego z Polski i wyciągniętego z plecaka Żywca, zapewnie ciepłego. Zamek na Hrubej Skale zwiedzamy pobieżnie ja i Heniek, Tomek odpoczywa przy rowerach. Większe wrażenie robi na nas jednak nie zamek ale stroma skała, na której wzniesiono budowlę. Odjeżdżając, kawałek dalej, znajdujemy ławeczkę na szlaku, na której spożywamy posiłek z gotowanymi jajami w roli głównej. Na szlaku ruch jak na Marszałkowskiej; rowerzyści, piesi, solo i całymi rodzinami, nawet z dziećmi w wózkach lub nosidełkach. Wzdychamy tylko, że mają tak sobie gdzie spacerować i że chcą. Od miejsca naszego odpoczynku trasa przechodzi w pieszo-rowerową ścieżkę, prowadzącą przez las pomiędzy skałami z piaskowca, co jakiś czas wyprowadzając na punkty widokowe, cały czas bowiem poruszamy się po grzbiecie górskim. Kolejnym ciekawym obiektem na naszej trasie jest zamek Valdstejn. Tym razem w zwiedzaniu towarzyszy mi Tomek, a Heniek pozostaje sam na sam z kamiennymi figurami ustawionymi wzdłuż gościńca. Zamek zwiedzamy dokładnie bo jest ciekawy, a poza tym Tomek przypomniał sobie, że w tym miejscu rozgrywa się między innymi akcja książki Sapkowskiego Narrenturm. Będąc pod wrażeniem miejsca postanawia, że przeczyta ją po powrocie ponownie. Robimy sporo zdjęć, włazimy w każdy zakamarek, a w wieży zamkowej znajdujemy komnatę z wystawą najlepszych prac uczniów turnowskich szkół, poświęconą "Vaclavu Ctvrtkovi" twórcy słynnych postaci bajki o rozbójniku Rumcajsie z Jicina, do którego obowiązkowo zajedziemy. Z Valdstejnu prowadzi już tylko zjazd prosto do Turnova. Oglądamy centrum miasta w ekspresowym tempie, bo robi się już późna godzina, a przed nami jeszcze trochę jazdy przez nieznane tereny. Wyjeżdżamy, a właściwie wychodzimy z Turnova podprowadzając rowery pod pierwszy długi i stromy podjazd. Potem już idzie bardzo znośnie i przyjemnie. Bardzo ładne tereny, malownicze widoki w promieniach zachodzącego słońca. Przejeżdżamy Kacnovy i w kolejnej miejscowości Vysker zatrzymujemy się na piwo. Tylko na piwo, bo na jedzenie zdecydujemy się w Sobotce. Powód jest prosty; nie mają knedlików!!! (okazało się, że w Sobotce też nie mieli...). Jedziemy dalej znaną już drogą przez Libosovice do Sobotki. Przejeżdżając obok pałacu Humprecht znowu go nie zwiedzam, bo jest już zamknięty. Przyjemnie zmęczeni kończymy dzień pełen wrażeń bardzo obfitym posiłkiem (dodatkowa sałatka "szopska"), piwem, winem i sprzeczką z kelnerem, któremu się pomyliły "piwne kreski" na naszą niekorzyść. Przejechane 55 km.

 

Dzień 5 - 10.09.2006 - niedziela


TRASA - SOBOTKA, Ostruzno, Brezina, Jicin, Studenany, Na Spici, Luzany, Chotec, Lazne Belohrad, Tetin, Miletin, Zdobin, Horni, DVUR KRALOVE
POGODA - piękna jak dzień wcześniej
Dzisiaj odrabiamy straty, bo mamy dojechać do Dvur Kralove, a pierwotny plan zakładał start z Jicina, do którego mamy z Sobotki jakieś 18 km. Co prawda zaplanowana z rozmysłem przez Henia i zaakceptowana przez nas trasa to "znacena cyklotrasa" prowadząca przez wertepy i bezdroża czyli "żacholecki las" jak w bajce, ale przekrój pionowy jest obiecujący i do Jicina zdecydowanie w dół. Jedziemy więc pilnie obserwując drogowskazy i sprawdzając co jakiś czas mapę, bo nie możemy zboczyć ze szlaku. Bez trudu znajdujemy mało ciekawy na pierwszy rzut oka wjazd do lasu, podwójna koleina wyjeżdżona zapewne przez ciągniki. Zaczynamy ostrożnie, bo droga wyboista i trzeba omijać kałuże, ale jest całkiem fajnie, bo rzeczywiście jedziemy w dół. W pewnym miejscu robimy sobie zdjęcia, bo to w końcu "żacholecki las" skoro leży pod Jicinem. Po paru kilometrach wyjeżdżamy w miejscowości Ostruzno, a stamtąd już asfaltem jedziemy do samego Jicina. Po drodze kolejna ciekawostka; spotykamy myśliwych z psami polujących na bażanty. Mężczyźni idą ławą przez pole, brodząc prawie po pas w zbożu, co jakiś czas spod nóg podrywają im się bażanty, myśliwi strzelają pudłując okrutnie, a ptaki przysiadają kilkadziesiąt metrów dalej. Psy posłusznie wracają na gwizdnięcie i zabawa (nie dla ptaszków oczywiście) zaczyna się od nowa. Zostawiamy polowanie w tyle i wjeżdżamy do miasta. "Kotwiczymy " oczywiście na ryneczku i w ekspresowym tempie rozglądamy się po ciekawych miejscach. Nie znajdujemy jednak żadnych śladów Rumcajsa, Hanki i Cypiska z pośpiechu oczywiście. "Chledając" drogi wyjazdowej na Studenany Heniek zaczepia przechodniów swoim magicznym słowem MOMENT i "nienaganną czeszczyzną" pyta o drogę. Odpowiedź otrzymuje niezmiennie po... niemiecku! Ale po niemiecku też rozumiemy i bez problemu skręcamy LINKS, RECHT albo jedziemy GERADE AUS według wskazówek pytanych przechodniów. Droga wyjazdowa z Jicina jest paskudna; ruchliwa, bez pobocza, ale na szczęście tylko parę kilometrów do zjazdu na Studenanay. Cicho, spokojnie, ptaszki śpiewają, aż szkoda, że opuszczamy Czeski bądź co bądź Raj. W pewnym momencie naszą uwagę przykuwa wrzawa dochodząca zza płotu i widok wielu autokarów. Mecz grają - stwierdza Heniek, ale prawda jest połowiczna, bo grają ale na sześciu boiskach jednocześnie i do tego w siatkówkę. Okazuje się że trafiliśmy na turniej siatkarski zakładowy bądź regionalny, bo drużyny są męskie i żeńskie w bardzo różnym wieku od juniorów do seniorów. Wspaniała zabawa, piękna sportowa atmosfera, kibice na trybunach. Po raz kolejny zazdrościmy Czechom aktywnego spędzania wolnego czasu. Robimy sobie krótki postój i ochładzamy się piwem, gdyż słońce grzeje ostro i nie ma wiatru. Warunki polowe, ale piwo podane profesjonalnie; zimne, pieniste, gazujące - takie lubimy najbardziej. Wyruszamy w dalszą drogę. Mijamy gospodę o zabawnej dla nas nazwie i dojeżdżamy do miejscowości uzdrowiskowej Lázně Bělohrad. Znowu chwila postoju tym razem na posiłek i rzut oka na zadbane ulice oraz piękne pensjonaty i domy zdrojowe. Wyczuwa się klimat uzdrowiska; spokojnie, wręcz sennie, nikt się do nikąd nie spieszy, poza nami oczywiście. Pedałujemy zawzięcie mijając Tetin, Miletin, Zdobin i Horni. Ruch na drogach żaden, jak to w niedzielę, poza rowerzystami i motocyklistami. Pędzą na tych swoich błyszczących maszynach z zawrotną prędkością. Jednego szaleńca oceniliśmy na jakieś 200 km/godz. widząc w jakim tempie na około kilometrowym odcinku drogi dogonił i wyprzedził inne motory, które gnały szybko jak samochody. Oprócz motocykli spotkaliśmy po drodze parę ciekawych samochodów; od nowoczesnych sportowych aut po prawie zabytkowe egzemplarze. Wszystko zadbane i na chodzie. Stwierdziliśmy, że motoryzacja to kolejna pasja Czechów. Zjeżdżając z Horni do Dvur Kralove mijaliśmy drogowskaz do słynnego safari. Warto tam się wybrać. W Dvur Kralove postanowiliśmy zanocować i tym razem dopisało nam szczęście; za niewielkie pieniądze mieliśmy tym razem do dyspozycji cały internat. Jak do tego doszło nie będę opisywał, bo to długa historia. Dzień zakończyliśmy w poleconej nam Česká restaurace U Hlaváčků na pysznym jedzeniu i piwie, gdzie po raz pierwszy mogliśmy zjeść tradycyjne czeskie knedliky. Nie spotkaliśmy ich nigdzie wcześniej, a jeden kelner powiedział nam, że knedlików w zasadzie to już się nie podaje i można je spotkać jedynie w niektórych restauracjach w dużych miastach. Niestety, okazało się być to prawdą. Kilometrów całe 70.

 

 

Dzień 6 - 11.09.2006 - poniedziałek

TRASA - DVUR KRALOVE, Kocbere, Horni Vysinka, Hajnice, Upice, Velkie Svatonovice, Markusovice, Paseka, Radvanice, Horni Vernerowice, Janovice, Adrspach, ZDONOV
POGODA - tradycyjnie piękna
Ostatni dzień pobytu w Czechach rozpoczęliśmy od porannego horroru na drodze szybkiego ruchu nr 300 w kierunku na Pragę. Hałas, spaliny, natężenie ruchu - nie do opisania. Jeszcze te wielkie, stare, zdezelowane, smrodliwe ciężarówki; brr... nigdy więcej. Jednak nie było innej sensownej drogi, z powodu gór oczywiście. Te kilka kilometrów jednak długo będziemy pamiętać. W końcu upragniony drogowskaz w prawo na Hajnice i od razu lepiej, wszystko wraca do normy. W miejscowości Upice postanawiamy przepłukać z kurzu gardła, ale gospodę otwierają dopiero o 13-ej. Posilamy się więc tradycyjnie na ławeczce w rynku i obmyślamy, jak jechać dalej. W zasadzie nie mamy zbyt dużego wyboru, bo albo zjedziemy do Trutnova i wrócimy przez Lubawkę, albo sforsujemy "Jestřebí hory" i dojedziemy przez Adrspach do Zdonova. Oczywiście wybieramy wariant drugi - tam jeszcze nie byliśmy. Odnajdujemy początek niebieskiego szlaku rowerowego i rozpoczynamy wspinaczkę. Początkowo jedziemy wzdłuż rzeki Upy przez którą poprzerzucane są co jakiś czas fajne piesze zadaszone mostki. Potem szlak skręca, a właściwie zawraca i zaczynamy wspinać się na pierwsze wzgórze. Droga prowadzi zakosami przez ciemny las. Wyjeżdżamy w końcu na płaskowyż i zachwycamy się pięknem okolicy. Jedziemy, bez trudu odnajdując oznaczenia szlaku. Ale do czasu... W jednym feralnym miejscu, pomimo konsultacji z dwoma pieszymi turystami wybieramy złą drogę i niepotrzebnie zjeżdżamy do wioski Velké Svatoňovice. Tu konsternacja, nikt z pytanych nie może nam wskazać drogi. Jak słyszą, że chcemy dojechać do Radvanic po drugiej stronie Jastrzębich Gór kręcą głowami i każą nam jechać Trutnowa. i dopiero stamtąd do Radvanic. Trudno, pomimo zdenerwowania (przed nami przewyższenie 700 m a jesteśmy na jakichś 350 m), zaczynamy jazdę po swojemu; na czuja, logikę i orientację. Taktyka ta wkrótce przynosi efekty, odnajdujemy właściwy szlak, ale godzina z okładem zmarnowana na błądzenie. Wjeżdżamy do Markusovic i zaczynamy mozolną, pieszą wspinaczkę. Ledwo dajemy radę pchać rowery pod górę, na szczęście do samego szczytu prowadzi asfaltowa dróżka. Co 500 m odpoczynek, bo nogi odmawiają posłuszeństwa, a płuca z trudem łapią oddech. W jednym miejscu odkrywamy fajną ciekawostkę. Po 3 km mozolnej wspinaczki droga wreszcie zaczyna prowadzić w dół, początkowo po łące, później po kamieniach i korzeniach, w końcu znowu po asfalcie. W Radvanicach wraca nam dobry humor, bo najtrudniejszy odcinek mamy za sobą. W nagrodę Heniek prowadzi nas do okazałej restauracji, w której oprócz piwa (ciemny karkonosz - pycha) zamawiamy do obiadu knedliky bo... są! Na dodatek uprzejma kelnerka podpowiada nam najlepszą drogę do Adrspachu. Rozważaliśmy jazdę pociągiem, bo dalej też są góry i zrobiło się późno, ale ostatecznie postanowiliśmy jechać o własnych siłach. Początek tradycyjnie trudny, ostro pod górę z pełnymi brzuchami. Ale potem droga zrobiła się całkiem, całkiem i bez problemu dojechaliśmy do Adrspachu. Znajduje się tu słynne Skalne Miasto. Jak zwykle przyszedł czas na "chledanie ubytovani". W hotelu przy Skalnym Mieście od "trzi turisty na kole z Polsko" chcieli 450 koron za osobę - zdzierstwo. Kolejny pensjonat zamknięty, ale do 3 razy sztuka. Po krótkich negocjacjach dostajemy nocleg w komfortowych warunkach za 220 koron od łba "U Rudolfa". Do tego 2 litrowe flaszki czerwonego wina po 100 koron jedna, wcześniej piwo bez gazu nalewane z dystrybutora przez Tomka w ramach samoobsługi i udaje nam się wydać (czytaj: przepić) resztę koron. Dzień jak zwykle udany chociaż z punktu widzenia jazdy na rowerze bardzo trudny. Przejechane i przepchane 65 km.

 

Dzień 7 - 12.09.2006 - wtorek


TRASA - ZDONOV, Krzeszów, Kamienna Góra, Marciszów, Kaczorów, Mysłów, Lipa, Jastrowiec, Kwietniki, Zębowice, Jawor, Przybyłowice, Kościelec, LEGNICA
POGODA - wczesnym rankiem zimno, potem ciepło, silny wiatr w plecy, bez opadów czyli super
Wstajemy wcześnie (czyli jak zwykle), bo przed nami kawałek drogi jest. Żegnamy się z właścicielką pensjonatu, która zaprasza do ponownego przyjazdu i wyruszamy w stronę granicy. Chłód daje się we znaki więc ubieramy się ciepło. Na chwilę stajemy przy kempingu w Zdonowie, z którym wiąże Heńka wiele ciekawych wspomnień. Pozwalamy Mu na chwilę kontemplacji. Potem ciekawy obrazek w budce przy granicy, przejście graniczne i jesteśmy z powrotem w ojczyźnie. Zjeżdżamy do Mieroszowa i skręcamy w kierunku na Krzeszów. Po drodze spotykamy rowerzystkę prowadzącą rower... z górki. Widać co kraj, to obyczaj. Jedzie się fajnie, bo wiaterek zaczyna zdecydowanie pomagać. Stajemy na chwilę pod sklepem w Krzeszowie, dojeżdżamy do Kamiennej Góry i stąd tą samą drogą co 6 dni wcześniej kierujemy się do Legnicy. Parę fotek na ścieżce rowerowej wzdłuż Bobru i zjazd na drogę w kierunku Kaczorowa. Ostatni długi podjazd (ale dla nas taki podjazd to pikuś) i gorący posiłek w karczmie w Kaczorowie. Na rynku w Jaworze manifestujemy swoją obecność zmianą dętki w rowerze Tomka (to znaczy Tomek zmienia, a my przyglądamy się jedząc lody). W Legnicy jesteśmy wczesnym popołudniem. Na licznikach 105 km.
 


KRÓTKIE PODSUMOWANIE:
Wyprawa była niezwykle udana pod każdym względem, wspaniale dopisała pogoda. Na zwiedzenie całego Czeskiego Raju potrzeba dużo więcej czasu więc niewykluczone, że zawitamy tam raz jeszcze. Niepotrzebnie straciliśmy dwa dni na jazdę do i od granicy. Trzeba było podjechać do Lubawki samochodem z rowerami na dachu - na drugi raz będziemy pamiętać. No i na koniec moje osobiste spostrzeżenie; 3 osoby to optymalna liczba uczestników wyprawy pod każdym względem, a na dodatek zawsze można demokratycznie i bez problemu podjąć każdą decyzję :)

JH
Home wycieczki_jednodniowe.htm ]